
Pewnego dnia w czasie spaceru wśród drzew przyszło mi do głowy, że naturalny porządek codziennego życia naszego dwuosobowego gospodarstwa domowego można określić mianem mądrego gospodarowania.
To, co robimy nie jest niczym nadzwyczajnym i jeszcze nie tak dawno temu było to naturalne postępowanie oraz zupełnie normalne praktyczne podejście do życia, jednak w dzisiejszym świecie, gdzie „słoik” jest pogardliwym określeniem nowoprzybyłych z prowincji do wielkich miast, nawet sama idea sporządzania sezonowych przetworów wydaje się żenująca i zaściankowa – przecież „stać nas”, żeby kupić sobie jedzenie w supermarkecie. Nie mówiąc już o ponownym użyciu – czyli nowomodnym recyklingu – samych słoików. Bo tak, zero-waste jest bardzo modne, ale to, co robiły nasze mamy i babcie to przecież zupełna wiocha. Choć oczywiście jest to dokładnie to samo. Prawda jest taka, że przychodzą do nas krzykliwe hasła z zachodu mówiące nam jak żyć eko, bio, sustainable i wabi-sabi, a my tutaj mieliśmy to już dawno i może nie było chwytliwych nazw, ale praktykowali to wszyscy. I nie musimy się uczyć od blogerek, instagramerek czy czytać o tym w amerykańskich książkach, wystarczy wrócić do zdrowego rozsądku, czyli tego, jak gospodarowały nasze mamy i babcie.
Mądre gospodarowanie to dla mnie na przykład właśnie to:
- samodzielne przyrządzanie posiłków od podstaw, z dobrej jakości składników. Nie są to wyszukane posiłki fusion czy dekonstrukcji, ale smakują doskonale, bo używane przeze mnie produkty mają prawdziwy smak kurczaka, ziemniaków, boczku, jabłek czy brokułów
- ugotowanie kompotu – tak, kompotu z cukrem – zamiast kupowania soków czy napojów. Nie dość, że kompot jest zdrowszy dla mojego elementu Ziemi (Żołądek, Śledziona-Trzustka), to jeszcze kosztuje mniej oraz ma jasny i krótki skład
- pieczenie chleba – z mąki, wody i soli, na własnym zakwasie zamiast kupowania pieczywa lub zabójczych dla homeostazy naszych komórek substytutów w postaci wafli ryżowych czy innych chrupkich wymysłów. A gdy zostanie mi uschnięta kromka, to nie wyrzucam, tylko robię zakwas na żurek. Zwracam też uwagę z czego piekę chleb – kupuję dobrej jakości ziarno i sama mielę je na mąkę
- zaprawianie sezonowych warzyw i owoców – tak, staromodne dżemy, konfitury, kiszonki, marynaty. Z sezonowych produktów z ogrodu (własnego lub zaufanych osób) lub zupełnie dzikich z lasów i łąk. Oraz własne octy – codziennie rano pijemy łyżkę octu, kiedyś kupowałam octy kraftowe oraz ręcznie wytwarzane, były pyszne, ale nauczyłam się je robić sama – tylko rośliny, miód, woda i czas
- nauka i zbieranie dzikich roślin jadalnych, ziół, grzybów – zupełnie darmowych, najprawdziwiej sezonowych i lokalnych, adaptogennych i alchemicznych
- posiadanie sprzętu do gotowania na prawdziwym ogniu – na przykład żeliwnej kratki, żeliwnej patelni, kociołka do prażonek czy stalowego czajnika – dzięki temu możemy przyrządzać posiłki na łonie natury, na darmowym ogniu, z lokalnych składników. Kto próbował, ten wie, że to zupełnie inny smak i energetyka posiłku
- dobre termosy – do wody, herbatek i zup. Dzięki temu do pracy czy na podróż zabieramy dobrej jakości napoje i posiłki, nie musimy zdawać się na przypadkowość przydrożnych sklepów czy restauracji
- pakowarka próżniowa do żywności – dzięki niej mogę długo przechowywać zboża, suszoną skórkę pomarańczy czy suszone grzyby
- cerowanie ubrań, robienie na drutach, szydełku, podstawy szycia – dzięki temu nie wydaję majątku na szalik z merynosów czy rękawiczki z wełny lamy, kupuję włóczkę i sama je robię
- kupowanie ubrań z dobrej jakości naturalnych materiałów – tak, są droższe, ale będą służyły mi latami…
Jest tego jeszcze więcej i każdy z nas na pewno ma swoje sposoby na mądre gospodarowanie, nawet jeśli nie nazywa ich tym mianem.
Być może obecne czasy są właśnie po to, by uruchomić energetykę Jelita Cienkiego i przesortować rzeczywistość, oddzielić czyste od nieczystego, pożyteczne od zbytku. W dzisiejszej rzeczywistości mądre gospodarowanie jest na wagę złota. Ceny rosną, wszyscy mamy świadomość wyczerpywalności zasobów i nadmiernego konsumpcjonizmu.
Bombardowani jesteśmy trendami z zachodu: nose-to-tail (czyli wykorzystywania całego zwierzęcia, jak czynili to nasi bliscy przodkowie), farm-to-table (czyli konsumowania produktów z własnej działki lub od zaprzyjaźnionego rolnika, co było zupełnie naturalne jeszcze w moim dzieciństwie) – to wszystko krzykliwe tytuły i popularne hasztagi, a tak naprawdę tak jeszcze niedawno wyglądało najzwyczajniejsze życie w naszej kulturze. Teraz w Wielkiej Brytanii na czasie jest heat or eat (czyli wybór, czy za swoje stale topniejące zasoby finansowe opłacić rachunki za energię, czy kupić jedzenie) – być może dzięki mądremu gospodarowaniu w naszym kraju nie będziemy musieli ukuwać polskiego odpowiednika tego zachodniego trendu.